Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

ło, tak że nigdy sobie nie mógł przypomnieć kiedy i jak ten marsz się skończył.
Korpus siódmy całego dnia potrzebował na przebycie dwudziestu trzech kilometrów, rozdzielających Dannemarie od Belfortu; i znowu noc zapadła i było bardzo późno, gdy wojska mogły rozłożyć się pod murami fortecy, w tem samem miejscu, z którego wyruszyły przed czterema dniami, by iść na nieprzyjaciela. Pomimo godziny spóźnionej i nadzwyczajnego znużenia, żołnierze rozpalili ognie i poczęli gotować wieczerzę. Od chwili wyruszenia ztąd, poraz pierwszy jedli ciepłą strawę. Około ogni, wśród nocy chłodnej, z nosami zagłębionemi w miski, zaczęły się podnosić głosy zadowolenia, gdy nagle wrzawa jakaś rosnąca, wybuchająca niespodziewanie, zdziwiła obóz. Przybyły dwie nowe depesze jedna za drugą: prusacy wcale nie przeszli Renu pod Markolsheim i nie było ani jednego niemca w Hunningue. Owe mniemane przejście Renu pod Markolsheim, most pontonowy zbudowany przy blasku wielkich świateł elektrycznych, wszystkie te wieści alarmujące, były prostem, niepojętem złudzeniem prefekta w Schelestadt. Co zaś do korpusu zagrażającego Hunningue’owi, sławnego korpusu armii szwarcwaldzkiej, przed którym drżała Alzacya, to składał on się z maleńkiego oddziału wirtemberskiego, dwóch batalionów piechoty i szwadronu jazdy, który ze zręczną taktyką, marszami i kontrmarszami nieustannemi,