Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/592

Ta strona została uwierzytelniona.

zemdlony, trzymając się oburącz grzywy konia; Maurycy zaś wziął cugle w rękę prawą, a lewą podpierał mu nogi, żeby się nie zsunął. Więcej niż milę, przez dwie godziny blizko, trwał ten marsz nużący, wśród wstrząśnięć, nagłych poślizgnięć, utraty równowagi, tak że co chwila i koń i obaj żołnierze mogli się wywrócić. Był to orszak ostatniej nędzy, pokryty błotem, z koniem dygoczącym na nogach, z człowiekiem, którego niósł pozbawionego przytomności, jak gdyby umarłego po ostatniem wstrząśnięciu, z drugim oszołomionym, błędnym, posuwającym się ciągle, dzięki jedynie wysiłkowi litości braterskiej. Dzień już się poczynał, mogła być godzina piąta, gdy nakoniec przybyli do Remilly.
Na podwórzu małego folwarczku, wznoszącego się po nad wsią, przy wyjściu z wąwozu Haraucourt, ojciec Fouchard ładował na swój wózek dwóch baranów, zarżniętych wczoraj. Zobaczywszy swego siostrzeńca w tak smutnym stanie, wpadł w gniew i krzyknął brutalnie po pierwszych wyjaśnieniach:
— Co? ciebie i twego przyjaciela mam przyjąć? żebym miał potem historye z prusakami? nie! nigdy. Wolę zaraz zdechnąć!
Jednakże nie mógł przeszkodzić temu, że Maurycy i Prosper zdjęli Jana z konia i położyli go na wielkim stole w kuchni. Sylwina pobiegła po własną poduszkę, którą wsunęła pod głowę rannego, ciągle będącego w stanie omdlenia. Ale