Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/732

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy Maurycy zrozumiał, pierwszą jego myślą było, że nadszedł koniec i najlepiej będzie odebrać sobie życie. Ale dzwony biły nieustannie, bębny grzmiały coraz silniej, kobiety, nawet dzieci pracowały przy barykadach, ulice napełniały się rozgorączkowanemi batalionami, zwołanemi pośpiesznie, biegnącemi na swe stanowiska bojowe. Koło południa nadzieja nieśmiertelna odżyła w sercach rozegzaltowanych żołnierzy komuny, zdecydowanych zwyciężyć, zwłaszcza gdy się przekonano, że wersalczycy, jeszcze się nie ruszyli. Ta armia, której lękali się, że zobaczą w Tuileryach w ciągu dwóch godzin, działała z nadzwyczajną ostrożnością, nauczona smutnem doświadczeniem, przesadzając w trzymaniu się taktyki, której nauczyli ją prusacy tak boleśnie. W ratuszu, komitet ocalenia publicznego i Delescluze, komisarz wojskowy, organizowali i kierowali obroną. Mówiono, że z pogardą odrzucili ostatnie usiłowanie zgody. To rozpalało odwagę, tryumf Paryża stawał się pewnym, opór wszędzie miał być rozpaczliwy, jak atak miał być nieubłagany, wśród nienawiści przepełnionej kłamstwami i okrucieństwami, jakie gorzały w sercach obu armi. Dzień ten Maurycy przepędził w okolicy Pola Marsowego i Inwalidów, cofając się wolno, z ulicy na ulicę, strzelając ciągle, nie mógł odszukać swego batalionu, walczył z nieznanymi sobie kolegami, zaprowadzony przez nich na brzeg lewy, nie wiedząc nawet kiedy i jak. Koło godzi-