Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/751

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchajno, mój chłopcze, przedewszystkiem trzeba ztąd drasnąć, tu niezdrowo... Powiem porucznikom, że komuniści wzięli mnie do niewoli i że im się wymknąłem.
Wziął go pod ramię zdrowe, podtrzymywał, pomógł mu przejść koniec ulicy Bac, wśród domów gorejących teraz od dołu do szczytu, jak olbrzymie pochodnie. Deszcz iskier gorących spadał na nich, gorąco było tak nieznośne, że skóra na twarzach pękała. Gdy wydostali się na wybrzeże, byli przez chwilę jakby oślepieni straszliwym blaskiem pożaru, wznoszącego się jak stosy niezmierzone po obu brzegach Sekwany.
— Nie brak nam światła — mruknął Jan, niezadowolony z tej jasności.
Uczuł się dopiero bezpieczniejszym, gdy zeszli z Maurycym po schodach wybrzeża, na lewo od mostu królewskiego, w dół rzeki. Tu w cieniu wysokich drzew, na samym brzegu się ukryli. Przez kwadrans blizko niepokoiły ich mocno cienie czarne, poruszające się naprzeciwko, na drugim brzegu. Strzelano tam, słychać było krzyk, potem plusk wody z nagłem tryśnięciem w górę piany. Most był widocznie strzeżony.
— A gdybyśmy noc przepędzili w tej budzie? —zapytał Maurycy, wskazując budkę z desek, gdzie było biuro żeglugi.
— Cóż znowu? jutro rano by nas schwytano.
Jan trzymał się ciągle swej myśli. Znalazł całą flotylę małych łodzi. Ale były one przywiąza-