Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/15

Ta strona została przepisana.

chu, były dwa jeszcze pokoiki, umeblowano kiedyś dla Genowefy, gdy była panienką a w których na nowo z wesołym śmiechem zamieszkała, gdy wróciła z mężem do Maillebois. Ale co za wilgoć, milczenie ciężkie, chłód grobowy wśród tych murów ściemniałych! Ulica, która się ciągnęła od samego kościoła parafialnego Świętego Marcina, była jak o zmroku wśród spleśniałych domów, z brukiem zamszałym i smrodliwym od wylewanych nań pomyj kuchennych. A plac Kapucynów z północnej strony, bez drzewa jednego, był zaćmiony wysoką fasadą dawnego klasztoru, który podzielili między siebie Kapucyni, pełniący zastępstwo duchowne w dużej a pięknej kaplicy i braciszkowie szkół chrześciańskich, którzy założyli szkołę, pomyślnie się rozwijającą, w budynkach przynależnych do klasztoru.
Przez chwilę patrzała pani Duparque na ten pusty zakątek, gdzie panował spokój klerykalny, tylko cienie nabożnych przesuwały się tamtędy a trochę ożywienia dawały podczas pauz dzieci ze szkoły braciszków. Zwolna głos dzwonu roznosić się począł w powietrzu zamarłem. Zniecierpliwiona odeszła od okna, gdy wtem drzwi się roztwarły i weszła Genowefa.
— Nareszcie! — rzekła babka. — Zjedzmy szybko śniadanie, bo oto co dzwonić zaczęło.
Blondyna, smukła i delikatna, z włosami cudownemi z twarzą namiętną i rozkoszną, w czem podobną była do ojca, śmiała się, swe zęby białe po-