Strona:PL Zola - Prawda. T. 1.djvu/152

Ta strona została przepisana.

wanego, prawdziwie młodego, na którego można było liczyć. Wierzono, że odrodzi politykę, wniesie do niej krew dorastających pokoleń, wypowie ich dążenia językiem literackim, niepokalanie czystym i kwiecistym. I rzeczywiście, od trzech lat zajmował coraz ważniejsze stanowisko w izbie. Znaczenie jego tak rosło, że mówiono nawet o mianowaniu go ministrem, pomimo młodego wieku. Marcilly, zajmując się z niestrudzoną usłużnością interesami wyborców, obrabiał jeszcze lepiej sprawy własne, umiał korzystać z każdej okoliczności, aby się posunął o stopień wyżej a wspinał się tak spokojnie i swobodnie, że nikomu jeszcze nie przyszło na myśl uważać go za karyerowicza, kandydata niecierpliwej, gorącej młodzieży, żądnego władzy i używania.
W pięknie urządzonem mieszkaniu Marcilly przyjął Marka po koleżeńsku, jakgdyby skromny nauczyciel wiejski był jego towarzyszem uniwersyteckim. Sam zaczął mówić ze wzruszeniem o Simonie, zapewniając, że całem sercem współczuje losowi nieszczęśliwego, że nie odmawia mu swej pomocy, że będzie za nim przemawiał, że zobaczy się z ludźmi wpływowymi. Oświadczył jednak z niezmierną delikatnością, iż należało zachować wielką przezorność z powodu nadchodzących wyborów. Była to, wprawdzie łagodniejsza w formie, ale w gruncie rzeczy ta sama odpowiedź, jaką dał Lemarrois: głuche postanowienie niedziałania, aby nie wystawić na szwank świętej arki, jaką