Strona:PL Zola - Prawda. T. 2.djvu/216

Ta strona została przepisana.

i pewnego wieczora, gdy czuła jeszcze dość siły, powoli, cicho przemówiła. Był to ciepły, dżysty wieczór wrześniowy.
Noc się zbliżała i pokoik, umeblowany z klasztorną prostotą, ciemnemi orzechowemi meblami, zwolna zalegał blady zmrok. Chora, z powodu duszności, nie mogąca znosić pozycyi leżącej, siedziała wyciągnięta na szeszlongu, otoczona poduszkami. Miała zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, lecz długa jej twarz, wyniszczona i smutna i białe włosy nadawały jej pozór osoby bardzo starej, zatartej i wyblakłej przez pustkę życia. Genowefa siedziała obok niej na fotelu, a Ludwinia weszła, niosiąc filiżankę mleka, jedynego pokarmu, jaki chora znosiła jeszcze. Ciężka cisza usypiała dom, ostatnie dzwony kaplicy Kapucynów przebrzmiały nad wiecznie pustym placykiem.
— Córko moja — rzekła słabym, powolnym głosem pani Berthereau — ponieważ jesteśmy same, proszę cię, wysłuchaj mnie, bo muszę z tobą pomówić, a trzeba mi się już spieszyć.
Genowefa zdziwiona i niespokojna o chorą, chciała przerwać, lecz wobec stanowczego jej giestu, spytała tylko:
— Czy mama chce mówić ze mną samą? Czy Ludwinia ma odejść?
Przez chwilę pani Berthereau milczała. Zwróciła się ku wysokiej, ładnej dziewczynie, która