Strona:PL Zola - Rzym.djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

Piotra; wikaryusz przybywał w ważnej sprawie, i chciał tylko parę słów powiedzieć. Nie czekając na przyzwolenie kardynała, ksiądz Paparelli wprowadził swojego protegowanego, czekającego za ukrytemi drzwiami. Uczyniwszy to, znikł z miną sługi wiedzącego o swej nieodzowności i łaskach posiadanych u pana.
Piotr, pozostawiony na stronie, ujrzał wchodzącego nowego gościa, wyglądającego na prostego, od roli dopiero co oderwanego chłopa, przebranego w sutanę. Nogi miał wielkie, kościste i żylaste ręce, twarz ogorzałą, chropowatą. Oczy mu tylko świeciły niezwykle bystro i jasno. Barczysty, źle ogolony, wyglądał na opryszka ukrywającego się w księżem ubraniu, które wisiało na niem niezdarnie. Mógł mieć lat czterdzieści pięć a hardy, wyzywający wyraz twarzy nie licował z sutanną okrywającą kościstą postać jego. W ręku trzymał koszyczek z łoziny, starannie przysłonięty figowemi liśćmi.
Sartobono natychmiast przyklęknął i pocałował pierścień kardynała, lecz uczynił to szybko, jakby dla pozbycia się nieuniknionej formalności. Następnie zaś, z ujmującą familiarnością człowieka z ludu, stającego przed możnym i lubionym dziedzicem, rzekł:
— Najuniżeniej przepraszam waszą Eminencyę, reverendissime, za moją śmiałość w domaganiu dostania się tutaj. Ale w salach jest mnóstwo osób i nigdybym się nie doczekał mojej kolei, więc