Strona:PL Zola - Ziemia.pdf/189

Ta strona została przepisana.

Liza nie pytała więcej, nachyliła się i pełła dalej. Po chwili, obróciwszy się do Jana, rzekła, nie podnosząc się z ziemi:
— Wiecie co, kapralu? niema już żadnej nadziei! z tego co było, tylko Julek mi został!
Jan, który dotąd zwykle podtrzymywał jej na dzieje, potrząsnął głową:
— Niestety! zdaje mi się, że macie szłuszność!
Rzucił okiem na Julka, o którym zapomniał zupełnie. Dziecko, obwinięte w płachtę, spało spokojnie z twarzyczką nieruchomą, spaloną już trochę od słońca. Ot! najgorszy właśnie kłopot z tym bębnem! Gdyby nie to, cóżby mu przeszkadzało ożenić się z Lizą, kiedy ta była już wolną? Myśl ta przyszła mu niespodzianie do głowy teraz właśnie, gdy przyglądał się pracującej kobiecie. Może on ją pokochał, może przyjemność patrzenia na nią ciągnęła go do tego domu? Sam się zadziwił, bo nie pożądał Lizy, nigdy nie żartował z nią, nie dokazywał, jak naprzykład z Franciszką. Nagle, podniósłszy głowę, ujrzał przed sobą Franciszkę, która stała wyprostowana, drżąca jeszcze z oburzenia, oczy jej rzucały błyskawice gniewu. Widok ten tak go rozbawił, że roześmiał się pomimo zakłopotania i niepokoju.
W tej chwili odgłos trąbki dał się słyszeć w pobliżu. Liza, zerwawszy się z ziemi, zawołała: