Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T1.djvu/295

Ta strona została przepisana.
Dom obłąkanch w górzystej okolicy. — Ogród w około.
Żona doktora (z pękiem kluczów u drzwi.)

Może Pan krewny Hrabiny.

Mąż.

Jestem przyjacielem jej męża, on mnie tu przysłał

Żona doktora.

Proszę Pana — wiele sobie z niej obiecywać nie sposób — mój mąż wyjechał, byłby to lepiej wyłuszczył — przywieźli ją zawczoraj — była w konwulsyach. — Jakie gorąco.

(Obciera twarz.)

Mamy dużo chorych — żadnego jednak tak niebezpiecznego jak ona. — Imainuj sobie Pan, ten instytut kosztuje nas ze dwakroć sto tysięcy. — Patrz Pan jaki widok na góry — ale Pan widzę niecierpliwy — więc to nieprawda, że Jakóbiny jej męża porwali w nocy? — proszę Pana.


Pokój. — Kratowane okno. — Kilka krzesł. — Łóżka. — Żona na kanapie.
Mąż (wchodzi.)

Chcę być z nią sam na sam.

Głos z za drzwi.

Mój mąż by się gniewał, gdyby...

Mąż.

Dajże mi W. Pani pokój.

(Drzwi za sobą zamyka i idzie ku żonie.)
Głos z nad sufitu.

W łańcuchy spętaliście Boga. — Już jeden umarł na krzyżu. — Ja drugi Bóg, i równie wśród katów.

Głos z pod podłogi.

Na rusztowanie głowy królów i panów — ode mnie poczyna się wolność ludu.