Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/252

Ta strona została przepisana.

że nawet rycerz niemiecki przez chwilę uczuł przejmującą bojaź lecz zaraz potem ścisnął rękę Zbigniewa.
— Książe, chodź za mną, i poznaj, o ile miłość kochanki różni się od wierności przyjaciela.
Nie opieraj się syn Władysława, pobity zimną, towarzysza powagą, a wkrótce potem wiedziony przez Mestwina, przechodził pole dzielące zamek od starożytnej kaplicy.
Deszcz padał z wolna z czarnych chmur niebo zasępiających, błyskawice już nie migały, i grzmot czasem tylko w oddaleniu odzywał. Czyste powietrze lekkim poruszone wietrzykiem, przypominało pierwsze chwile upłynionej wiosny, i panowanie spiekłego lata musiało chłodnej nocy ulegać. A jednak każda kropla spadająca na głowę księcia, zdawała mu się gorejącą iskrą, murawa po której stąpał rozpalonym żarem, każdy powiew wiatru ognistą zawieją.
Prowadził go za rękę Mestwin, i szybko zbliżali się do niedalekiej kaplicy, w której zawieszona lampa bladawe rozsyłała promienie na otaczające gruzy i krzewy pod rosą się uginające. Wtenczas rycerz zwolnił kroku i prosił Zbigniewa, by wróciwszy do przytomności, szedł ostrożniej i jęki wstrzymywał.
Poszedł za prośbą książe, czując, że nadchodzi chwila, w której ostatecznie przyjdzie los własny i żony rozstrzygnąć, ale właśnie w takiej chwili najsroższą męką stała się ostrożność poradzona przez Mestwina. Ciężej mu było teraz wstrzymać westchnienie, niż kiedyś jęki przez najwyższe bole wydzierane, krótka droga bardziej go zmęczyła, niż podróż nieraz odbywana w żelaznej zbroi, wśród odludnych piasków i skwaru letniego słońca.
Kaplica wznosiła się z pomiędzy krzaków i murów poczęści już rozpadłych. Szczyt jej niewysoko sięgał ponad ziemię, a powoje i bluszcze wijąc się po nim zastępowały odpadłe od sklepienia części.