Strona:PL Zygmunt Krasiński - Pisma T4.djvu/279

Ta strona została przepisana.

Jordan i Krystyn z Mortoga zasłonili pana, uśmiech pogardy mignął na ustach Zbigniewa, i za świśnięciem Mestwina, orszak zbrojnych żołnierzy wdarł się do sali z głośnemi okrzykami.
Wnet mnóstwo dzikich wojowników otoczyło Sieciecha, Wszebora, Skarbimira, Jarosza i Bardana.
— Uchodź Sieciechu — zawołał Zbigniew — z mojego zamku, zostaw te trupy; dusze ożywiające ich za życia zbrodnią i zdradą oddychały, oddałem zbrodnię za zbrodnię i zdradę za zdradę. Oddalcie się wszyscy. Precz stąd, dopóki bramy otwarte, ich zawarcie oddzieli was na zawsze od świata.
— Uchodźmy — drżącym głosem rzekł pan Gulczewa — puśćcie mnie, puśćcie mnie dobrzy panowie.
— Czy się jeszcze wahasz? — zapytał Zbigniew, a sklepienie z migającej stali wzniosło się nagle ponad głową odważnego wojewody.
— A więc odejdę — odrzekł zwolna Sieciech — odejdę, mości książe, lecz mam nadzieję, że przyjdzie czas, w którym niestrzeżony tłumem siepaczów, sam stawisz się moim już raz doznanym ciosom.
Ten wyraz obudził w sercu Zbigniewa chęć nowej zemsty.
— Dobrze, rozstąpcie się żołnierze.
Lecz Mestwin wystąpił i zawołał:
— Panie mój i książe, jeśli go zabijesz, powiedzą, żeś go zamordować kazał.
Natychmiast uczuł Zbigniew słuszność tej uwag i powtórzył rozkazującym głosem:
— Precz stąd wszyscy!
Zmuszony koniecznością wojewoda, porwał w swoje objęcia siedzącego dotąd przy zmarłej córce Wszebora, i wraz z towarzyszami zamek opuścił.