Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 59.djvu/040

Ta strona została uwierzytelniona.

bicia zakwestyonowaną zresztą głową w zapleśniały mur ciemnoty; słowem: cały ów nasz panteon, który, widziany z blizka, świat nam przesłania, maleje tak, że go zaledwie gołem okiem rozpoznać można. Pod naszemi oczyma przechodzą w lewo i w prawo te olbrzymy, i o dziwo! wydają nam się robaczkami. Ach! warszawscy moi czytelnicy, na wyżyny wchodźcie — zapraszam was. Na wyżyny jak najczęściej! Stamtąd nietylko nasze mury cuchnące widać, nasze rogatki, nasze małomiejskie kłótnie i burze w łyżce wody. Tam horyzont szerszy, atmosfera jaśniejsza; w blaskach zachodzącego słońca widać Wisłę rodzoną, a tam pola i łąki, i wierzbowe gaje, i lasy i bory, szare strzechy wieśniacze i szeroki szmat kraju całego. Na wyżyny, o czytelnicy moi, na wyżyny!
Co do mnie, choć ze smutkiem, Bóg widzi, zejść muszę, by choć jaką taką zebrać garść nowin do «Chwili obecnej». Muszę zejść w ciemne i duszne ulice grodu naszego, choćby dlatego, że oto rozpoczęły się już przedstawienia w Letnim Teatrze, które się o wzmiankę upominają. Saski ogród stoi tedy do późnej nocy otworem, i po staremu powraca się z teatru, jeśli noc ciemna, od drzewa do drzewa, instynktem więcej kierując się i pamięcią niż oczyma. Czasem, naoślep idąc z wyciągniętemi rękoma, trafisz na głowę bliźniego, idącego przed tobą; czasem