Strona:Pisma Henryka Sienkiewicza (ed. Tyg. Illustr.) vol. 60.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

Brzydkie i straszne to słowo ta klęska, a jednak jakże często spotykamy się z niem w ostatnich czasach! Palą się nasze miasta jak stosy wiórów. Co tydzień niemal słychać o nowej klęsce, o nowym pożarze. O Pułtusku prawie już zapomniano. Nowe pożogi zatarły pamięć dawniejszych. Ledwo jako tako zasypano jedną przepaść nędzy i rozpaczy, a już przed naszemi oczyma otwierają się nowe. Co gorsza, to miłosierdzie i ofiarność publiczna poczynają usypiać. Poczynamy przyzwyczajać się do tych wypadków, tak, jak oblężeńcy forteczni do pękających pocisków. Pożary nie robią już wrażenia. Po felietonach mniej więcej dokładnych i malowniczych, jakie ja i koledzy moi po piórze umieściliśmy o klęsce pułtuskiej, ofiary posypały się hojnie i szybko; setki rubli gromadziły się, codzień prawie dawano widowiska, i publiczność zapełniała je bez względu na porę dnia i pogodę. Widocznie nerwy świeżo były wstrząśnięte. Dziś wrażenie minęło. Spalił się Przasnysz, w którym klęska niewiele była mniejsza, spalił się Kleczew, dawniej jeszcze Końsko-Wola i Opole — dziś znów krąży pogłoska o spaleniu się Makowa, a składki nie płyną już z taką energią jak dawniej. Płyną jeszcze, ale są to niby krople po ulewnym deszczu: kapią tylko. Dziś nawet już zabawy na dochód pogorzelców nie ściągają dostatecznej liczby ciekawych. Ot nie dalej szu-