Strona:Pisma IV (Aleksander Świętochowski).djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

Gracyan (lekceważąco). Eh, nie spotkam żadnej, jeśli na nią nie dam pieniędzy.
Ryszard (podrażniony). Nadużywasz pan praw swego wierzycielstwa.
Gracyan. Nie nadużywam, bo, jak pan wiesz, pożyczam nawet bez procentu.
Ryszard. Owszem, pobierasz pan od nas lichwiarski, tylko nie w pieniądzach, lecz w cierpliwej grzeczności.
Gracyan. Naśladuję pana i mówię równie szczerze.
Gracyan. Więc dobrze, załóżmy dwa ogrody.
Gracyan (z ironią). Ja dla męża, a pan?
Ryszard. Cóż to za pytanie?
Gracyan. Szczere.
Zenon (który w czasie ostatnich słów zbliżył się niepostrzeżony). Nie kłóćcie się panowie, bo ktoś trzeci z tego skorzysta. Mogę być waszym rozjemcą?
Ryszard. I owszem.
Zenon (do Ryszarda). Daję więc panu głos.
Ryszard (do Zenona). Ojciec...
Gracyan. A właściwie syn...
Ryszard (nie zważając na Gracyana). Oddawna...
Gracyan. Mianowicie od pół godziny...
Ryszard. Powziął zamiar założenia botanicznego ogrodu dla profesora Bosławskiego.
Gracyan. Męża pięknej pani Emilii.
Ryszard. Taż sama myśl przyszła...
Gracyan. Wcześniej...