Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/013

Ta strona została przepisana.

strzegło a ręka uchwyciła lub podjęła i chyba tylko jeden kurz we włosach zatrzymywałem dla siebie. Zapomnieli, że was na świat sprowadzili i że sami nie wdarliście się w łono matki. Słabo mi... głód zwija kiszki w kłębek... A gdybym zjadł te jajka i jagody? Po co, kiedy śmierć niedługo już włoży mnie w swoją procę i ciśnie do nieba, gdzie będę miał dużo niepłochliwej zwierzyny i ładnych kobiet. To błogie życie miałbym opóźniać dla tej nikłej szczypty jadła? Nie ukrywaj się i nie czaj, duchu śmierci, bo choć cię nie widzę, ale czuję, że jesteś blizko. Rozpoznałem cię wczoraj, kiedy w wirze liści i piasku przede mną tańczyłeś, albo wyciem w szczelinach skały chciałeś mnie nastraszyć. Ja się ciebie nie boję. . Odlatujesz? Wskoczyłeś na drzewo i ważysz się na jego gałęziach, przeleciałeś na szczyt góry i złowrogiemi źrenicami spłoszyłeś orły, które w trwodze o swe gniazda nad tobą krążą... Czemu bojaźń cię pociąga a męztwo odpycha? Chodź do mnie... przyjacielu... zbawco... Co to za szelest? Dziki zwierz mięką stopą nagina trawy i czołga się ku nam... Śmierć go przysłała... Orla!


Widok 2.

Z gęstego krzaka, odchyliwszy lekko gałęzie, jak biały kwiat z zielonych liści pąka, wysunęła się i stanęła przed starcem młoda kobieta, po biodrach tylko tkaniną z cieniutkiego łyka osłonięta i zawieszonym na plecach łukiem uzbrojona. Czarne jej włosy, z tyłu kształtnej głowy w wę-