Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/025

Ta strona została przepisana.

zorzo, ja odejdę, może ptaka lub wiewiórkę strzałą strącę.
Orla. Nie odsuwaj się zbyt daleko, bo zaraz strachy mnie oskoczą.
Arjos. Bądź spokojna, głos twój mnie dobiegnie. Skrzykniesz mnie łatwo.
Orla. A gdy ci... ci... nadbiegną?
Arjos. Niepodobna! Prostej drogi odrazu do nas nie znajdą, a kręta dużo im czasu zmitręży. Zresztą, za chwilę będę przy tobie.
Pochyliwszy głowę, szybko przewinął się między gałęziami zakrzewia jak płomień i zniknął. Orla pozostała sama.
Orla. Obudźcież się, małe śpiochy i pilnujcie matki otwartemi oczkami. A, wyłuskały wam się nareszcie z powiek miłe ślepki! Śmiech buzie wasze łaskocze... To znaczy, że w blizkości nie ma złego ducha... Czemu, chłopaczku, tak nagle się skrzywiłeś? Czy cię djablik uszczypnął? No, trzymajcie się mocno usteczkami piersi, bo was pogubię... Nie, nie zgubię.
Nagle zdala nadpłynęły i szeroko rozlały się w powietrzu fale okrzyków. Orla drgnęła, zbladła i wytężyła słuch.
Orla. Arjosie, Arjosie! Czy hyeny skomlą? Jeszcze nie pora... Wieczór nie wstał... Arjosie!
Arjos. Biegnę!
Orla. Może chmura na niebo wpadła i gniewa się... Arjosie!
Arjos. Biegnę!
Orla. Może oni... Arjosie!