Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/026

Ta strona została przepisana.

Arjos. Jestem! Co cię strwożyło?
Orla. Słyszysz?
Arjos. Jakaś zmącona wrzawa głosów...
Orla. Coś złego zbliża się ku nam... Uciekajmy!... Wietrze, pożycz nam skrzydeł!
Arjos. To krzyczą ludzie... Ale przecie chyba nie oni...
Orla. Ludzie — to źli!
Arjos. Daj dzieci — posuniemy się głębiej w las.
Jak para spłoszonych saren rzucili się w gęstwinę, śród której powstał szmer, niby cichy głos Eliona, szepczącego ustami liści: spajajcie swoje serca ogniem miłości i nie bądźcie jako zeschłe orzechy, które robak przewierci, jądro wyje, a na jego miejscu szczyptę gorzkiego prochu zostawi. Miłość was ogrzeje, oświeci, umocni.


Widok 5.

Noc jeszcze nie wyruszyła na ziemię, ale już biegł przed nią i ogłaszał nadejście władczyni orszak jej cieniów. Słońce dogasało na widnokręgu w szarej chmurze, jak głownia w popiele. Coraz bliżej i mocniej rozdzierały ciszę dzikie wrzaski i śpiewy. Nareszcie w łożysku jaru, nieopodal miejsca, skąd Arjos z Orlą pomknęli, ukazała się pląsająca gromada, niby odcięty kawał wzburzonej rzeki. Pierwsze jej szeregi biły zapamiętale w bębny i wydobywały ostre gwizdy z piszczałek; następne, otaczające starego wodza, Ukora, utatuowanego wizerunkami skrzydlatych słoni i omazanego zakrwawioną gliną, niosły na włóczniaach[1] zatknięte głowy pokonanych nieprzyjaciół.

  1. Przypis własny Wikiźródeł błąd w druku — włóczniach