Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/037

Ta strona została przepisana.

rącej wodzie namoczyć, to zmiękną. No, ale jedzmy.
Sciągnęli z węgli i zaczęli rozrywać półsurowe zwierzę. Nadeszła gromadka dzieci.
Dzieci. Jeść, jeść!
Mężczyźni. Teraz znowu to robactwo lezie. — Do matek, szczeniaki! — Na ogień jednego z nich, będzie dla innych pieczeń! (Dzieci rozproszyły się z płaczem). Trzeba było małym dać do ogryzienia chociaż parę kopyt.
— Będzie jeszcze na to czas.
Pożerali z chciwością mięso, rozrywając je palcami i zębami. Dzikie twarze powlekły się zwolna zadowoleniem i drgały przesytem.

Przy drugiem ognisku.

— Wtedy właśnie Ukor ten sposób wymyślił. Oni również, jak ci, mieszkali na drzewach. Skoro ich otoczyliśmy, powciągali drabiny i zaczęli nas gromić zwysoka. Kilkudziesięciu, którzy spuścili się niżej, strąciliśmy strzałami, ale siedzącym na wierzchołkach nie mogliśmy nic zrobić. Więc rozłożyliśmy się wokoło obozem, żeby ich ogłodzić. Ale upłynęło wiele dni, a oni się nie poddawali. Gdy im brakło pożywienia, ogryzali korę, liście i drobne gałązki, a nieraz w nocy zsuwali się po cichu na ziemię i jeszcze nas okradali. Bo są zwinni, jak pawiany! Wreszcie i nam głód zaczął dokuczać. Wtedy Ukor kazał zapalić ogromny obrąb drzew. Spadało to, jak podkurzone liszki. Niektórzy jednak nie ruszyli się z miejsc, chociaż ich