Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/044

Ta strona została przepisana.

się uśmiechnięty bóg Jam... Jest to dobra wróżba. Jeśli on nam dopomoże, wkrótce Orla będzie służebnicą rozkoszy twojej.
Alrun. Daj mu więcej, niech tę chwilę przyspieszy.
Zmik. Nie można go naglić. Bądź cierpliwy, Alrunie.
Alrun. Zatem idźmy spać. Dobranoc ci, Zmiku. Chodź ze mną Itamie, wyrzucisz mi z namiotu obrzydłą dziewkę i położysz się na jej miejscu.
Itam. O, nie, wyrzucę z nią i siebie.
Alrun. Będziesz mnie bawił, błaźnie, kiedy umiesz.
Rozeszli się. Nad obozowiskiem zawisł na szerokich czarnych skrzydłach wielogłowy Jam, ogarnął śpiących zadowolonym wzrokiem i zniknął w przestworzu.


Widok 8.

Obłoki wlewały się w niebo ze wszech stron, jak szara piana w błękitną wazę i szybko wypełniły ją całkowicie. Wtedy grom zaczął w nią uderzać potężną ręką, a ona za każdym razem pękała błyskawicami i bryzgała na ziemię potokami deszczu. Powoli jednak chmury wyczerpały się z wody, niebo oczyściło się z mętów i ukazało dno szafirowe. Tylko na jego krawędziach pozostały szlaki i szmaty obłoczne. Przed namiotem leżał Alrun, przy nim stał Zmik, a dalej Itam malował sobie farbami pręgi po nogach.
Alrun. Cóż mi z tego, że wyją z głodu, że chcą zjeść dzieci i kobiety, kiedy żaden z posłańców nie wrócił.
Itam. Albo im źle! Nabili i napiekli sobie zwierzyny, nałuskali orzechów, leżą syci, śmieją się i mówią...
Alrun. Skąd wiesz, że tak jest? Co mówią?!