Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/055

Ta strona została przepisana.

waniem, o pół dnia drogi stąd, przywlokłem się do skaczącego po kamieniach potoku, ażeby ugasić straszne pragnienie. Leżąc pod krzakiem, spostrzegłem w jarze między dwiema skałami człowieka, który przemykał się ostrożnie pod zwieszonemi gałęziami. Z początku myślałem, że to ktoś z naszych, ale jednocześnie trąciło mnie dobre przeczucie. Zacząłem więc chyłkiem między zaroślami zbliżać się ku niemu. Wreszcie poznałem go, był to Arjos. Z naciągniętym łukiem czaił się na jakąś zwierzynę. Podpełzłem tak blizko, że widziałem wyraźnie zwieszone na twarzy pasmo jego włosów. Czekałem. Spuścił strzałę i strącił zieloną papugę. Podniosłszy zabitego ptaka, zaczął biedz spadzistą ścieżką pod wysoką górę, której ze łba ciągle się kurzy. Widziałem go jeszcze kilkakrotnie, jak w gąszczu migał, wspinając się coraz wyżej. Na tej górze muszą oni mieć kotlinę. Byłem sam, Arjos jest bojownikiem groźnym, więc nie ważyłem się na walkę z nim, po której ja bym tam został a on dalej uciekł — i przyleciałem tu z doniesieniem.
Alrun. Dobrze zrobiłeś. No, teraz on wasz, a ona moja! A zapamiętasz drogę?
Posłaniec. W gąszczach poznaczyłem ją sobie nadłamanemi gałązkami. Trafię bez omyłki.
Alrun. Za to, że tak się sprawiłeś, przez dziś tyle ci tu wolno, co i mnie. Jutro przed świtem wyjdziesz. Dam ci do pomocy dwudziestu najtęższych chłopów. Możecie zabić Arjosa, jeżeli tego będzie potrzeba, cho-