Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/073

Ta strona została przepisana.

oślepione nocą niebo nas nie widzi i nie otworzy słonecznego oka.
Ona. Żyjcie zdrowe, moje maleńkie. (Upadła na ziemię i przycisnęła się do niej wzruszona). Ziemio, matko najlepsza, jedyna, która nie odtrącasz żadnego ze swych dzieci, jedyna, która karmisz żywe i w łono swoje przyjmujesz umarłe, bądź czułą matką dla nas bo jesteśmy bardzo nieszczęśliwi. Czyhają na nas, zwierzęta, ścigają ludzie, nie osłaniają bogowie — ty tylko nas nie opuściłaś i nie prześladujesz. Ziemio, dobra ziemio, ratuj nas. Och, wysłuchaj mojego błagania! (Wstała mdlejąca i zapłakana).
On. Kobieto moja, kobieto kochana, chodźmy, bo już księżyc ucieka przed słońcem.
Ona. Idę, idę...
Zniknęli, jak dwa lotne cienie.


Widok 13.

Niby olbrzymi szmaragd, spinający lesistą opończę na powierzchni ziemi, tkwiło w oprawie okrągłych gór ogromne jezioro, którego gładka szyba lśniła się tyloma blaskami, że niebo dniem patrzało weń zdziwione, a nocą liczyło swoje światła, ażeby się upewnić, czy tu nie zgubiło najpiękniejszej swojej gwiazdy. Góry tak stłoczyły się zwarte naokoło tego zwierciadła, że nie można było między niemi dojrzeć żadnego przedziału, którym prześliznęłaby się droga. Ramy brzegów obiegły wodę kręgiem dość równym; w jednem tylko miejscu wygięła je długa, karłowata skała, która wysunęła się daleko i wskoczyła do jeziora, jak gdyby pragnęła w jego kryształowych falach