Strona:Pisma VII (Aleksander Świętochowski).djvu/139

Ta strona została przepisana.

Moron. O, tak! Bodaj to »tak« udławiło cię i nie przeszło mi do uszu. Ha, trudno, podobało się bogu zaćmić ostatnie dni żywota mojego chmurą tej sromoty. Syn mojego syna, najprawdziwsze jaje błogosławionego plemienia, brzask sławy, ku któremu zwracały się oczy ludu — on, który miał być konarem dębu, sfrunął z niego jak motyl i usiadł na innem drzewie. Czy ty rozumiesz dobrze, co to jest ród?
Arjos. Gdybym go nawet nie pojął był w twojej nauce, to musiałem go pojąć w mojej boleści. Znam to żarłoczne cielsko, którego ty jesteś głową.
Moron. Zgniła ci, nędzniku dusza i dlatego tak ohydną woń w słowach wydaje. Jeżeli bóg nie uzdrowi jej cudem, to nie pozwoii ci zarażać nią innych. Może dziś, może jutro ciśnie cię w paszczę piekłu. W mękach wiekuistej kaźni zrozumiesz, że ten wzgardzony przez ciebie ród nasz jest garścią czystego ziarna, którą bóg wybrał z ludzkiego nasienia i z której rozrodzi się po całej ziemi plon jego chwały, że wszystko, co koło tej garści wschodzi i dojrzewa, jest ostem i kąkolem, skazanym na wytępienie, że każdy kłos, który się na kiść ziela zamieni, jak ono, zniszczonym być musi.
Arjos. Inne rody są kępami badyla dla naszego, a nasz jest kepą badyla dla nich. Tylko że inne tak nie łakną cudzej zagłady, jak nasz. A tę żądzę w nim ty Moronie spłodziłeś, drażnisz, karmisz i nasycasz. W piersiach każdego z naszych plemieńców osadzasz