Strona:Poezye Ludwika Kondratowicza tom I-II.djvu/396

Ta strona została przepisana.

Bądź zdrów, Macieju! niech marnie przepada,
Kto nam źle życzy — niech sam zginie wolej!
— Bądź mi zdrów, kumie! — Maciej mu odpowie
Przyjmując czarkę, którą Szymon poda. —
Za zdrowie pańskie! daj Boże mu zdrowie!
Nie darmo stary zowie się Łagoda;
Łagodna dusza naszego paniska,
Człek nie ma krzywdy u niego we dworze,
Nie tak jak inszy, co drze i uciska.
Że aż posłuchać nie dopuszczaj Boże!
U nas... grzech mówić... Tak, tak, panie kumie,
Pan nas uważa za ludzi, za braci,
Skargę wysłucha, krzywdę wyrozumie,
Niech mu Bóg za to stokrotnie zapłaci!
Niech ze swej dziatwy cieszy się radośnie,
Niech zboże jego na las patrząc rośnie!
— Ej, szkoda tylko, że rośnie przy drodze:
Mogą urzeknąć nieżyczliwe oczy.
Pan sąsiad słyszę i bardzo ochoczy,
Tutejszą wioskę zagustował srodze.
Zjedna dziedzica i nas zadzierżawi;
To sztuczka kręta, o sobie pamięta,
A w pańskim zamku na niego łaskawi
Od leśniczego do plenipotenta.
Daje pieniądze — alboż oni głupi?
Dlaczego nie brać, kiedy ktoś przekupi?
A dla dziedzica... to niewielka szkoda,
Że nas obedrą bez litości Bożej;
Czy pan Zabora, albo pan Łagoda,
Wszystko mu jedno; kto zapłaci drożej,
Ten będzie siedział na dwornym zagonie.
— A w Imię Ojca i Syna i Ducha! —
Zakrzyknął Maciej: Szymonie! Szymonie!
Nie gadaj głośno — bo szatan podsłucha:
A Bóg łaskawy strzegł nas od tej pory
Od głodu, ognia i pana Zabory!
Alboż nie słyszysz, jak jego poddani,