Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 198.djvu

Ta strona została skorygowana.

lano!... Przepadliśmy z kretesem! Nie dostaniemy się do schroniska!
Poszli jednak dalej, bo cóż było robić, stąpając po śniegu i tonąc w nim prawie.
— Idziemy pod górę! — wrzasnął nagle Bompard.
— Widzę to... widzę, do kroćset! — odparł prezes, zaczynając tracić pogodę umysłu.
— Mieliśmy przecież iść ciągle na dół... Tak mi się przynajmniej wydaje! — jęknął Bompard.
— Naturalnie... oczywiście... — odrzekł Tartarin — ... ale cóż na to poradzę? Wejdźmy na wierzch, a może teren zacznie znowu spadać...
I rzeczywiście, teren obniżał się i to gwałtowniej jak sobie tego życzyli. Biegli niemal po zwałach śniegu, lodowcach, nieraz staczali się głową naprzód, i nakoniec, kiedy obaj najzupełniej przekonani byli, że wszystko stracone, zobaczyli w dali i bardzo głęboko pod nimi, uczepioną do niedostępnej, jak się wydawało, skały, małą chatkę ze smugą dymu nad kominem.
Trzeba było koniecznie dotrzeć tam przed nocą, ale czekały ich trudy i niebezpieczeństwa ogromne. O znalezieniu drogi do schroniska nie było ani mowy.
— Nie odłącz się tylko ode mnie! To rzecz główna! — powiedział prezes.
— Ani ty ode mnie! — prosił Gonzaga.
Wymieniali te słowa, nie widząc się wzajem, bo rozdzieliło ich małe, skaliste wzniesienie. Pierwszy wyszedł kilka kroków wgórę, drugi zaczął już zstępować na dół. Całą uwagę wytężyli teraz na to, by nie postawić fałszywego kroku, by się nie pośliznąć, bo teren był śliski i zawalony ruchomemi głazami. Nagle, stojąc nad jakąś rozpadliną, Bompard usłyszał przeraźliwy krzyk przyjaciela i uczuł, że lina zwolniona została, a potem naprężona gwałtownem szarpnięciem i znowu zwolniona.