Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Wysoki człowiek znikł zupełnie z widowni. Nigdy nie przekraczał progu domu, nie pokazywał się nawet w oknie, przynajmniej ja go nigdy nie widziałem. Zresztą w dzień, kiedy z górnego piętra pawilonu widać było na dalszą przestrzeń wydmy, nie posuwałem się ku niemu, w nocy zaś, gdy zbliżałem się do pawilonu, dolne okna były zabarykadowanej jakby chciano przetrzymać oblężenie. Czasami przypuszczałem, że wysoki człowiek leży w łóżku, bo i wtedy, gdy go widziałem, szedł chwiejnym krokiem, czasami zaś myślałem że odjechał, i Northmour z młodą panną są sami w domu. Myśl ta, już wtedy nawet sprawiała mi przykrość.
Nie wiedziałem, czy są mężem i żoną, ale wydawało mi się, że niema między nimi przyjaźni. Chociaż nie słyszałem co mówili, ani nie mogłem odróżnić wyrazu ich twarzy, jednakże zachowanie ich zdaleka było sztywne, nieprzyjazne prawie. Zauważyłem, że młoda dziewczyna szła zawsze prędzej w towarzystwie Northmou’ra, niż kiedy była sama, gdyby zas istniało między nimi jakiekolwiek uczucie, przechadzałaby się powolniej, właśnie idąc z nim razem. Czasami kroczyła o metr od niego i nastawiała parasolkę z jego strony, jakby barjerę, Northmour starał się zbliżyć do niej, panna oddalała się coraz bardziej i droga ich po wybrzeżu tworzyła rodzaj zygzaku z linji przekątnych, który skończyłby się w falach, gdyby przechadzka ich dłużej trwała. Powracając, panna nieznacznie przechodziła na drugą stronę tak, że Northmour znajdował się między nią a morzem. Przyglądałem się z najwyższem zadowoleniem i aprobatą tym manewrom i śmiałem się pocichu.
Trzeciego dnia wyszła na przechadzkę sama i ku wielkiemu memu zmartwieniu spostrzegłem, że