Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/112

Ta strona została przepisana.

Nazajutrz przyszła o tej samej porze sama. Jak tylko wydmy zasłoniły ją od strony pawilonu zbliżyła się do brzegu, wołając mnie po imieniu stłumionym głosem. Ze zdziwieniem ujrzałem, że jest śmiertelnie blada i silnie wzruszona.
— Panie Cassilis, — zawołała, — panie Cassilis!
Ukazałem się natychmiast i wyskoczyłem na brzeg. Kiedy mnie ujrzała, widocznie odetchnęła z ulgą.
— Och — zawołała chrapliwie, jakby pierś jej była zdławiona ciężarem — dzięki Bogu, pan jest żywy i zdrów. Wiedziałam, że jeżeli pan jest, to przyjdzie pan tutaj. (Czy to nie dziwne? Tak szybko i mądrze natura przygotowuje nasze serca dla spójni, trwającej życie całe, że już na drugi dzień naszej znajomości ja i żona moja mieliśmy tej spójni przeczucie. Ja czułem, że będzie mnie szukała, ona była pewna, że mnie znajdzie). Proszę opuścić to miejsce, — mówiła dalej prędko, — proszę mi obiecać, że nie będzie pan dłużej spał w lesie. Pan nie wie, jak ja cierpię. Przez całą ostatnią noc nie mogłam spać, myśląc, ża pan jest w niebezpieczeństwie.
— W niebezpieczeństwie? — powtórzyłem, — któż mi zagraża? Northmour?
— O nie, — odparła, — czyż pan sądzi, że powiedziałam mu o naszej wczorajszej rozmowie?
— Nie Northmour? — zdziwiłem się, — więc któż? Dlaczego? Nie mam powodu obawiać się nikogo.
— Pan nie powinien się dopytywać, — brzmiała jej odpowiedź, — proszę mi zaufać i odejść stąd prędko, prędko! Tu chodzi o życie pana!
Straszenie odważnego młodzieńca nigdy nie jest dobrą strategją. Słowa jej wzmogły tylko mój