Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/136

Ta strona została przepisana.

pan znudzi. Co chciałeś powiedzieć? — zwrócił się do mnie.
— Chciałem zaproponować zajęcie na popołudnie: wynieśmy wszystkie te pieniądze, co do sztuki, przed dom. Jeżeli Karbonarowie przyjdą, to zabiorą je. Bądź co bądź, jest to ich własność.
— Nie, nie, — zawołał Huddlestone, — to nie jest ich, to nie może do nich należeć. To musi być rozdzielone ratami między wierzycieli.
— Daj pan spokój, tego nie będzie, — rzekł Narthmour.
— Tak, ale moja córka, — jęczał nieszczęśliwy.
— Córka pańska nie zginie. Oto są dwaj konkurenci, Cassilis i ja, a żaden z nas nie jest żebrakiem. Wybierze jednego z nas. Co do pana — to dosyć tej polemiki — nie ma pan prawa ani do grosza z tej sumy, zresztą umrze pan niebawem.
Słowa te były okrutne, ale p. Huddlestone wzbudzał tak mało sympatji, że chociaż widziałem, jak wił się i wstrząsał, w duchu uznawałem je za słuszne.
— Ja i Northmour, — rzekłem, — chcemy pomóc panu uratować życie, ale nie uciec ze skradzioną własnością.
Walczył ze sobą, tłumiąc gniew, ale ostrożność nakazywała mu ustąpić.
— Moi drodzy chłopcy, — rzekł — róbcie ze mną i z moimi pieniędzmi, co chcecie, składam to w wasze ręce. Dajcie mi teraz się uspokoić.
Odeszliśmy z uczuciem ulgi. Widziałem jeszcze, jak wziął znów Biblję i drżącemi rękami wkładał okulary.