Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/64

Ta strona została przepisana.

nić? Czy, idąc, miał zwrócić się do Vandeleur‘ów, nazywając ich po imieniu? Czy miał wyjąć kwiat z butonierki i rzucić do loży? Czy miał podnieść głowę i rzucić długie, czułe wejrzenie na tę która była jego siostrą albo narzeczoną? Wśród tej walki z samym sobą ujrzał wizję swego dawnego, jednostajnego istnienia w banku i ogarnął go żal za przeszłością.
Tymczasem stał nawprost i, chociaż wciąż był niezdecydowany, czy ma coś uczynić, czy nic wcale, odwrócił głowę i podniósł oczy. Ale zaledwie to uczynił, wydał okrzyk rozczarowania i stanął, jak wryty. Loża byta pusta. Podczas gdy on posuwał się powoli, p. Vandeleur i jego córka spokojnie wyślizgnęli się z loży.
Grzeczny widz, idący za nim, przypomniał mu, że zagradza drogę. Ruszył więc mechanicznie naprzód i pozwolił, by tłum porwał go za sobą i wyniósł z teatru. Gdy był już na ulicy, a tłok się zmniejszył, stanął i oprzytomniał powoli. Był zdziwiony, czując gwałtowny ból głowy i nie przypominając sobie ani słowa z dwóch aktów, na których był obecny. Kiedy podniecenie jego uciszyło się nieco, poczuł nieprzezwyciężoną senność, zawołał więc dorożkę i pojechał do swego mieszkania, nadzwyczajnie wyczerpany i dręczony głuchą niechęcią do życia.
Następnego rana czatował na pannę Vandeleur w drodze na targ i o ósmej ujrzał ją na ulicy. Była ubrana skromnie, biednie prawie, ale w sposobie trzymania głowy, w jej ruchach była jakaś szlachetna giętkość tak, że wyglądała dystyngowanie w najgorszem ubraniu. Nawet koszyk niosła tak zgrabnie, że stawał się jej ozdobą. Gdy Francis wyszedł z za drzwi, wydało mu się, że słońce szło za nią, zaś cie-