Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/89

Ta strona została przepisana.

— Wasza Wysokość — odparł ajent uniżenie, — jenerał Vandeleur i brat jego ośmielili się oskarżyć Waszą Wysokość o kradzież. Oświadczają, oni, że słynny djament jest w rękach Waszej Wysokości. Słowo zaprzeczenia z ust Waszej Wysokości najzupełniej zaspokoi prefekta. Posuwam się nawet dalej: jeżeli mnie, podwładnemu, zechce Wasza Wysokość złożyć swe zaprzeczenie, to natychmiast wycofam się za pozwoleniem Waszej Wysokości.
Floryzel aż do tej chwili traktował całe zajście, jnko komiczną przygodę, niepokoiło go tylko, że może zajść komplikacja dyplomatyczna. Na dźwięk imienia Vandeleur’a olśniła go prawda okrutna; był nie tylko aresztowany, był winien? Był to nietylko przykry wypadek — zagrożony był jego honor. — Co ma uczynić? Co ma powiedzieć? Djament Radży był to zaiste kamień przeklęty, a on był jego ostatnią ofiarą.
Jedno było pewne. Nie mógł zaprzeczyć oskarżeniu. Chciał zyskać na czasie.
Wahał się chwilę zaledwie.
— Niechże tak będzie, — postanowił, — idziemy do prefektury.
Detektyw ukłonił się raz jeszcze i poszedł za księciem w przyzwoitej odległości.
— Podejdź pan, — rzekł książę, mam ochotę do pogawędki. Zdaje mi się, że nie po raz pierwszy spotykamy się tutaj.
— Wielki to zaszczyt dla mnie, że Wasza Wysokość mnie pamięta, — rzekł ajent, — miałem honor rozmawiać z Waszą Wysokością przed ośmiu laty.
— Pamiętam twarze — to należy zarówno do mego fachu, jak do pańskiego, — odpowiedział Floryzel, — dobrze zważywszy, monarcha i detektyw