Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana II.djvu/117

Ta strona została przepisana.

mowy jak do wykładu), zaś w jej obecności nie zostawało nic z wewnętrznego monologu, tyle razy odgrzewanego. Doznawał znudzenia, słysząc sam siebie. Równowagę odzyskiwał dopiero na terenie nauki, gdy nie szło o niego osobiście. Tutaj był ścisły, jasny, a nawet ożywiony, a Anetce to wystarczało zupełnie. Chciwa wiedzy, zasypywała go pytaniami, które go bawiły inteligencją, błyskotliwem, szybkiem, często fałszywem odgadywaniem, ale dążącemi tam, gdzie je chciał (często jednem słowem) zawieść... Upajała go ta twarz uważna, o wtopionych weń, by chwycić prędzej myśl, oczach, które nagle rozbłyskały... Zrozumiała! Radował się niewymownie wspólnotą myśli, słońcem niewidzialnem, oświetlającem niesiężne perspektywy i drogi nowe, któremi kroczyli razem, a na których był jej przewodnikiem. Rozkosz niewysłowioną dawały takie rozmowy, wiedzione w pełnej skupienia bibljotece, w kościele ducha.
Rozkoszą było to Juljanowi, ale nie sąsiadom, albowiem zapominając o ich obecności, mówili głośno. Anetka dawała znak ostrzegawczy, wychodziła, a on z nią. Ale straciwszy z przed oczu stół z książkami, stawał się w ulicy na nowo impotentem z dnia poprzedniego. Daremnie go pobudzała! Niezdolny opuścić jej, chciał ją odprowadzić aż do bramy, ale ględził, stękał, czasem nawet przez niezdarstwo wybuchał i stawał się niegrzeczny, tak dalece, że Anetka, zrażona potrosze, zadawała sobie pytanie:
— Gdzieby go tu zostawić?
Juljan zauważył zmarszczkę ironji w kącie zamkniętych ust Anetki. Przystanął nagle i powiedział tonem poirytowania:
— O, przepraszam... nudzę panią! Tak, tak, LATO.

113