Strona:Rudyard Kipling - Księga dżungli (1931).djvu/209

Ta strona została uwierzytelniona.

dolin; wypatrywanie słoni pasących się o całe mile opodal; szelest przerażonego warchlaka lub pawia wymykającego się z pod stóp Kala Naga; oszałamiające ciepłe ulewy, zakrywające świat bijącym z dolin oparem; przepiękne mgliste poranki, kiedy to nikt nie zdaje sobie sprawy, gdzie na noc stanie obozem; uporczywy, ostrożny pościg za dzikiemi słoniami — a wreszcie szalony rwetes, oślepiający blask i ogłuszająca wrzawa ostatniej nocnej obławy, kiedy słonie, niby kamienie oberwane z wiszaru, z rozpędem wlatują w obręb zagrody, a widząc, że nie potrafią się wydostać z zaniknięcia, rzucają się z rozpaczą na ciężkie pale częstokołu — po to tylko, by cofnąć się przed krzykami naganiacza, przed rażącym blaskiem pochodni i hukiem ślepych naboi.
Nawet najmniejszy chłopak mógł się przydać w tej nagonce — a Toomai starczył za trzech chłopców. Nieraz brał w ręce pochodnię, wymachiwał nią na wszystkie strony i wtórował wrzaskiem gromadzie. Atoli szczytem rozkoszy była zawsze ta chwila, gdy zaczynał się przegon słoni, gdy Keddah — czyli zagroda — wyglądem swym przypominała obraz sądu ostatecznego, a ludzie musieli porozumiewać się na migi, bo słów nikt nie mógł dosłyszeć w opętańczym zgiełku. Wówczas mały Toomai wdrapywał się na wierzchołek jednego z chwiejących się kołów palisady; zrudziałe od słońca kasztanowate włosy rozsypywały się po ramionach chłopaka, upodabniając go w poblasku pochodni do czarnego djablika. Ilekroć wrzawa