połączonej z głębokim smutkiem i przyoblekł mu twarz dziwnie surową powagą.
Spoglądając zasępionemi oczyma wokoło, ujrzał młodzieniec starego dziada, żebraka, siedzącego z lirą w ręku przy samej żwirówce. Kończył właśnie śpiewać dawną dziadowską pieśń: o smutnych losach św. Barbary.
Nuta pieśni otwartą bramę do duszy młodzieńca znalazła, aż do serca wciskała się, na jej odgłos rozjaśniło się znowu zachmurzone przed chwilą oblicze, a wyraz tęsknego rozrzewnienia znowu na nim zagościł.
Słuchając pieśni, podróżny sięgał do kieszeni, w celu wynagrodzenia starego śpiewaka za rozkosz, jaką pieśń mu sprawiła. Wyjąwszy sakiewkę, rozpoczął skrzętne poszukiwania wewnątrz niej; nie długo one trwały, bo i zawartość nie była zbyt bogatą: obok dwóch zmiętych, błękitnych papierków z wizerunkiem cesarza, pysznił się jasnym blaskiem nowiusieńki gulden z herbem i koroną św. Szczepana, a po za nim ukryły się wstydliwie sztuki zdawkowej monety, nawet ilością nie wynagradzające nędznej powierzchowności.
Pośród tego proletaryatu monetarnego począł szukać monety stosownej na wynagrodzenie dziada. Wybrał w końcu grubego czworaka, który zdawał mu się wystarczającym darem dla lirnika. Miał już wrzucić wydobytą monetę do miseczki stojącej przed dziadem, gdy nagle usłyszana zmiana słów i nuty pieśni, zmieniły zamiar ofiarodawcy.
Dziad bowiem, ujrzawszy zdaleka nadchodzących kilkunastu urlopowanych, w czerwone mycki postrojonych ułanów, w miejsce pieśni o św. Barbarze, zaintonował inną, polsko-ruską, śpiewaną w austryackich pułkach:
»Zkąd ty Jasiu? — Z za Dunaju!
Co tam słychać w naszym kraju?
Nic ne czuty tilko wydno:
Nic nie słychać tylko wydno:
Idut łaszki — na try szlaczki