w swej podrujnowanej, ale teraz świeżo »połatanej« chacie i miał się zajmować przygotowaniami do wesela i przyszłego gospodarstwa. Kupił pług, parę koni, wóz, ale jadać chodził albo do dworskiej piekarni, albo do sąsiadów, w chacie nie było komu zgotować. W ogóle jakoś nie swojsko było mu w tej chacie — brakło mu stajni, rżenia ślicznych arabów, towarzystwa chłopców-towarzyszy; świta nie tak mu do grzbietu przylegała jak kurta liberyjna. Jednem słowem czuł się zasmuconym — nudził się. Pocieszał się jednak tem, że po ślubie wszystko się odrazu na lepsze zmieni.
Nareszcie nadszedł oczekiwany dzień. Wesele było tak paradne, że mało ludzie takich we wsi zapamiętali. Korowaj[1] we dworze upiekli taki ogromny, że starszy drużba, choć chłop jak dąb, mało nie giął się pod nim. Młody dziedzic dał Hnatowi przy błogosławieństwie kwit do majdańskiej gorzelni aż na dziesięć wiader wódki. Starostował panu młodemu sam Iwan Bodnar, największy bogacz w całej wsi a swojak Hnata przez jego nieboszczkę matkę, która cioteczną mu była.
Jedli, pili, śpiewali od soboty do wtorkowego wieczoru. Później zabrali się goście weselni do karczmy poprawiać gody. Państwo młodzi zostali sami u siebie w chacie.
W karczmie przy kieliszku stara swacha Horpyna pierwsza zagaiła rozmowę:
— No! no! kumo Chimo — prawiła Horpyna, kiwając głową na wszystkie strony — co dziwne to dziwne!... Taka harna, taka śliczna, ta, na psa niech padnie urok, ta nasza Jerynka, i poszła ze dworu sprawiedliwą, czesną[2] dziewką...
— Tak, tak kumo — potakiwała jej Chima — nespodiwano! A już wszyscy rozpowiadali, że do panicza chodzi... Ale to brechnia, kłamstwo paskudne, samam się przekonała, a mnie to niepierwszy zna; trzydzieści lat już swachuję...
Pomiędzy rozmawiające dwie baby wetknęła głowę stara Jewdocha; usłyszawszy ostatnie zdanie, wtrąciła poważnie: