— Prawda! święta prawda! — szepnął Hnat, chwytając się tej myśli, jak tonący deski ratunkowej.
— A widzisz — zaczął znowu Andryj — że moja prawda... Ot słuchaj, drugie już kury pieją, a ty zpijaczony i do czorta lub do opiora prędzej niż do chrześcijanina podobny, nie puszczę cię takiego z chaty, bo bies cię do reszty opęta i na katorżnika się wykierujesz. Lepiej przeżegnaj się i kładź się spać na ławie, a jak się wytrzeźwisz, to po dniu na rozum pogadamy. Może ci samemu przyjdzie rozmówić się z komandirem.
Rozmówię się ja z nim po swojemu!
Rzucił niechętnie przez zaciśnięte usta Hnat, ale starego posłuchał, opończę poszarpaną i buty zrzucił i na ławie się ułożył, oparłszy głowę na worku z przędziwem. Zrazu biedał i wzdychał, wkrótce jednak fizyczne zmęczenie i potężna doża alkoholu, krążąca w jego krwi, przemogły — zasnął snem przerywanym, gorączkowym, ale zawsze zasnął. Śniło mu się, że walczy na śmierć i życie ze znienawidzonym rotmistrzem, że w walce tej zażartej dławi strasznego wroga za gardło i tak martwego topi w zamarzającym stawie hołczynieckim.
Dodnia wnuczka Andryjowa w piecu rozpaliła i obiad nastawiać zaczynała; stary wstał, przeżegnał się i odmawiając pacierze, pomagał babie skrobać kartofle — a Hnat zmorzony boleścią i zimnem spał snem kamiennym. Z litości nie budzili go nawet; Andryj tylko, półgłosem, żeby wnuczka nie słyszała, opowiadał żonie o wczorajszem zjawieniu się nieszczęsnego Hnata. Gdy obiad był już gotów, a słońce już dość wysoko podejść musiało, stary stanął nad śpiącym i dotknąwszy ręką jego ramienia, zawołał:
— No, wstawaj, dzień biały! Wstawaj!
Hnat obudził się, przeciągnął się leniwie; nieprzytomnie spoglądając na wszystkie strony i nie mogąc sobie zdać sprawy,