Staremu wydało się, że wpadł w tej chwili na szczęśliwą myśl; nie przypuszczał nawet, żeby rotmistrz mógł potwierdzić plotki karczemne. — Jeżeli nawet to prawda — myślał — to zaprze się napewno, wstyd mieć musi.
— Słuchaj Hnat! — zaczął spokojnie — wiesz co zrób, pójdź sam do komandira, pokłoń mu się uczciwie i zapytaj: czy to prawda co ludzie plotą?... Powiedz mu, że to ciebie, sławie twojej gospodarskiej krzywdzi... Niech sam powié, co prawda... On carski dowódzca, brechni nie powié, bo oni na to przysięgają.
Hnat zastanowił się przez chwilę, niby się namyślał; zjadliwy uśmiech przemknął po jego zmizerowanej twarzy, wreszcie, hamując wewnętrzną wściekłość, odpowiedział:
— Posłucham was bat’ku, pójdę!... Ale, choć on powié, że to nieprawda, choć zełże, to ja prawdy dojdę — i śmierć go nie minie... Zaduszę!... Zaduszę, choćby był samym odnirałem[1]. Ja nie dla niego żonę brał i służbę wraża porzucił, i ze zgryzoty za służbą-drużbą, za końmi-orłami na pijaka się wykierował... Jak Bóg jest na niebie, tak zaduszę!
— No, no, później o tem pogadamy — zakonkludował stary, uśmiechając się żałośnie — a teraz odprowadzę cię do własnej chaty, aby cię gdzie znowu bies na drodze nie opętał, i poczekam pod chatą — ty sam pójdziesz do komandira.
Wyszli obadwaj i zwolna zbliżali się do Hnatowej chaty. Stary szedł z taką samą miną uroczystą i poważną, jaką miewał, gdy chodził w »swaty« lub z deputacyą do dworu. Hnat miał ruchy, to gorączkowe, to ospałe; bez przestanku coś szeptał do siebie i rękoma gestykulował; widocznie jednak tracił fantazyą w miarę zbliżania się stanowczej chwili. Wszedłszy na dziedziniec, ujrzał żołnierzy czyszczących konie w otwartej, pustej stodole; nie mogli swoim zwyczajem robić dziś tego na dworze, bo śnieg od rana pruszył i zadymka wzmagała się z każdą chwilą.
- ↑ odnirał, jenerał.