tu dokładnie każdy krzaczek, każdy kamyk. Szedł wprost przed siebie ścieżką, ocienioną dużemi owocowemi drzewami. W miejscu, gdzie się dwie ścieżki krzyżowały, ujrzał dobrze mu znaną różową sukienkę i usłyszał nutę odwiecznej ludowej piosnki.
Serce mu zaczęło bić gwałtownie, musiał stanąć dla zaczerpnięcia oddechu, dla zebrania myśli. O kilkanaście kroków od siebie widział Eufrozynę, która nie przeczuwając jego obecności, swobodnie śpiewała. Słyszał dokładnie już teraz i słowa. Dziewczę śpiewało:
Dwa hołuby wodu pyły
A dwa kołotyły;
Bodaj tiji ne prożyły,
Szczo nas rozłuczyły.
Słowa piosnki podziałały nań, jak działa ostroga na wyścigowego bieguna. Poskoczył naprzód i w jednej chwili stanął obok przestraszonej tem niespodziewanem zjawieniem się dziewczyny. Podał jej rękę na powitanie i nie wypuszczając jej ze swych rozpalonych dłoni, przemówił zrazu drżącym, później coraz bardziej gwałtownym głosem.
— Panno Eufrozyno!... Ja jutro jadę... Ja... ja... muszę pani powiedzieć, muszę pani wyjawić tajemnicę, która duszę mi ugniata... Pani musisz wysłuchać...
Przestraszona dziewczyna i wyrazem jego twarzy i dziwnym tonem głosu, chciała mu coś odpowiedzieć, próbowała wyrwać rękę z żelaznego uścisku. Ręki nie wypuścił, ani dał jej przemówić, ale patrząc błagalnym wzrokiem w jej oczy, mówił dalej:
— Eufrozyno, ja kocham ciebie! — i niepozwalając jej wtrącić słowa, jakby obawiając się przedwczesnego wyroku, mówił pospiesznie i coraz bardziej gwałtownie — Eufrozyno ja kocham cię tak — jak nikt żadnej kobiety na świecie nie kochał. Jam cię ukochał miłością wielką, bezgraniczną. Ja poświęcę ci każdą chwilę mego życia, każdą myśl moją, każde