Strona:Selma Lagerlöf - Maja Liza.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Gdy wstał, uczuł drżenie w kolanach. Na szczęście nikt go w tej chwili nie widział.
Poskoczył co prędzej do stajni po postronek. Przyniósłszy go, przywiązał latarnię i spuścił ją w głąb dołu. Nagle uśmiech radości ukazał się na jego twarzy. Oczy zmalały mu, zaczęły błyskać, a pomiędzy wargami ukazały się wyszczerzone zęby. Już mu się teraz nie spieszyło, przeciwnie stał nad dołem z twarzą uradowaną wielce.
Po chwili skierował się ku plebanji.
Nie poszedł przez kuchnię, ale zamaszystym, tętniącym krokiem wszedł po stopniach podjazdu i zaczął szukać klamki. Dochodziła zaledwo piąta i prócz starej klucznicy jeszcze wszyscy spali. Zbliżyła się trwożnie, ale poznawszy Bengta, otwarła.
— Cóż tu robisz, długi Bengcie? Cóż cię opętało wchodzić głównemi drzwiami?
Ale Bengt odsunął ją na bok, nie racząc zaszczycić ni słowem, i pożeglował wprost ku sypialni, gdzie pastorostwo leżeli ujęci słodkim snem. Z hałasem otwarł drzwi.
— Cóż się stało? Co takiego? — spytał przerażony pastor, siadając w łóżku.
— To ja, długi Bengt, księże pastorze, a chcę jeno powiedzieć, że kaczka znikła z pnia w lisim dole.
— To rzecz przykra, Bengcie, — odparł — ale czemuż mi o tem mówisz po nocy...?