Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Dziś zaśniemy spokojnie... Nie grozi nam nowe niebezpieczeństwo!
— Dobranoc! — odparła, nie zamierzając go dłużej zatrzymywać.
Pocałował ją w rączkę i skierował się do drzwi. Na progu jednak przystanął.
— Vero? — wyrwało się długo hamowane zapytanie — Powiedz, czy naprawdę...
— O co ci chodzi? — nieco otwarła powieki.
— Czy... naprawdę... pomiędzy... tobą... a tym durniem... Otockim... nic...
— Ach, przestań! — niezadowolenie zadźwięczało w głosie pięknej kobiety — Najprzód Otocki nie jest durniem....
— Bronisz go? — twarz mężczyzny znów stała się podobna do złego i zawziętego buldoga.
— Nie bronię!... Ale zbyteczne tu są takie określenia... Jak również zbyteczna twoja zazdrość.
— Nie zniósłbym...
— Nie zniósłbyś? Nic cię nie obchodzi Stratyński, a nagle jakieś żale...
— Tak... Lecz ze Stratyńskim wiąże cię interes, a Otocki...
— Też interes... Wiesz najlepiej... I basta! Powiedziałam zdaje się wczoraj, że chętnie ci w życiu dopomogę, ale nigdy już nie będziesz moim kochankiem...
— Zrozum, Vero...

— Nic nie pragnę zrozumieć! Masz się do tego zastosować, jeśli chcesz, abyśmy pozostali przyjaciółmi... Mężczyzna coś mruknął i wyszedł. Po raz drugi w podobnie szorstki sposób pozbywała go się Vera.

114