Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Grzesznica.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

Teraz wskakuje na parapet... Sznur zwisa już na dół... Odwagi!...
Nie, to wcale nie takie straszne!...
Drobne rączki mocno uczepiły się zręcznie sporządzonej liny... Opuszcza się coraz niżej... Jeszcze i jeszcze... Rychło dosięgnie ziemi... Lecz linka się kończy... Co robić? Och, taki skok zaryzykuje...
Dziewczyna upadła na jakieś oślizgłe kamienie — ale wnet poderwała się na nogi. Nic się nie stało — tylko trochę boli ramię... Zapewne, duży siniak najwyżej...
A czas nagli...
Szybko wdziała jedwabne palto i nasunęła kapelusik na główkę. W rączce trzyma torebkę — w niej są — browning i pieniądze...
Te utorują drogę do wolności...
Zerknęła poza siebie...
Przez otwarte okno, widać jasno oświetlony pokój, z którego wydostała się przed chwilą. Jest pusty — nie zauważono jej ucieczki.
Jeśli dalej się uda...
Biegnie do bramy. Wie, gdzie mieszka dozorca. Puka i szepce cichutko:
— Proszę otworzyć! Pani Jengutowa zachorowała! Lecę po doktora!
Wyjrzał zaspany stróż. Prędko wsunęła mu dwa złote do ręki. Nie zdziwiła go bynajmniej podobna hojność, gdyż „tacy“ lokatorzy mieli zwyczaj opłacać się sowicie.
Uf! Nareszcie...

Ledwie zatrzasnęły się za nią drzwi, pobiegła

133