Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

jej powolnym narzędziem, porzuci go natychmiast i po zostanie bez grosza, za granicą, na bruku. To byłoby straszne, ale jeszcze straszniejsze, utracić Tamarę. Co za okropne położenie, a on nie ma siły być bez niej!
I jak każdy człowiek słaby, Marlicz powoli za czął ulegać, począł sobie tłumaczyć, wspominając nie które jej słowa, iż to może istotnie o jaką dawną roz grywkę chodzi z Panopulosem i że wyolbrzymia nie bezpieczeństwo, gdyż ona sama ryzykuje najwięcej w pierwszym rzędzie. Skrupuły moralne odchodziły na dalszy plan. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy! Za to istot nie można rozpocząć życie bez trosk.
— Więc powiadasz — wybąkał, przystając przed nią — że nie ma niebezpieczeństwa...
— Najmniejszego! — przytwierdziła, odwracając głowę.
Ach! Gdybyż teraz mógł zobaczyć jej wzrok Przekonałby się, że nie ma w nim cienia ani miłości, ani przywiązania, a rysuje się tylko bezgraniczna pogarda. Tak spogląda człowiek, na kogoś, kogo musi używać do swich niezbyt wyraźnych celów ale jednocześnie nie żywi dla niego najmniejszego szacun ku i myśli jakby pozbyć go się, przy pierwszej sposob ności. Cóż dziwnego? Czy mógł Tamarę przykuć do siebie człowiek słaby, niezdecydowany i ulegający jej we wszystkim, gdy ona ceniła tylko stanowczość i od wagę?
Niestety, Marlicz nie mógł zauważyć tego wszyst kiego i niepomny poprzednich doświadczeń, pocieszał się już tym, że Tamara ma znakomitą głowę, wie co robi i dąży do ich wspólnego szczęścia.
— No, tak! — ponownie wybąkał z jakimś mdłym uśmiechem. — Nie mam zamiaru rozstawać się z tobą i obiecałem ci ślepo się słuchać we wszystkim!