Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

Marlicz najchętniej wybiłby mu teraz impertynen cki monokl z oka. Jednak się pohamował.
— Długo jeszcze zamierzasz z nim rozmawiać? zapytał po polsku, ledwie tłumiąc gniew. — Upłynęło już pół godziny!
— Zachowuj się przyzwoicie! — odparła również po polsku i z takim wyrazem twarzy, jakby rozmawia ła z nim jaknajczulej, ale pojął, że jest rozgniewana. — Nigdy nie nauczysz się zachowywać należycie! Po coś tu przyszedł?
— Cóż mam robić ze sobą?
— Pójdziesz do baru, w sąsiedniej sali i zacze kasz! Jeśli nie masz pieniędzy, nie obawiaj się! Przyj dę tam niedługo zapłacę...
— Znowu za godzinę...
— Idiota! Idź w tej chwili...
Słowom tym znów towarzyszył najrozkoszniejszy uśmiech, po czem dodała po francusku:
— Najmocniej pana przepraszam, baronecie, żeś my rozmawiali w obcym dla niego języku. Ale, mój mąż napotkał pewnego znajomego i pragnie pogawędzić z nim w barze. Pozostawia więc mnie jeszcze pod pań ską opieką.
— Rozumiem! — skinął głową Anglik i znów po patrzył drwiąco na Marlicza. — Postaram się, aby jak najlepiej wypadła ta opieka.
Marlicz,, zmusił się resztkami woli do pozornie uprzejmego ukłonu i skierował się w stronę restaura cji. Czuł, że jeszcze chwila, a wywoła głośną awantu rę.
Z zadowoleniem nawet, podążył do baru. Wie dział, że rychło znajdzie się tu Tamara, żeby go wyku pić, a wtedy rozmyślił się ostatecznie. Jak traktowała go, z jaką ukrytą nienawiścią przemawiała. Nie, kil