Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

noty z dobrze napchanego portfelu i góra ich rosła przed Tamarą. Co prawda, Marlicz w czasie tej gry, zauważył dość dziwne szczegóły. Zauważył, że as, spo czywający spokojnie na dole talii kart, raptem znalazł się w czwórce asowej, którą Tamara zwyciężyła kolor kresowca, co go kosztowało znaczną sumę. Ale, może było to tylko przywidzenie, gdyż po licznych kieliszkach szampana kręciło mu się w głowie a nawet kiedyś waleta niechcący przyjął za damę, co wy wołało wzgardliwy uśmiech kochanki.
Dopiero gdy było już całkowicie widno i słońce promieniami zalewało pokój, o piątej nad ranem przerwano grę. Mongajłło wychodził lżejszy o dziesięć tysięcy franków.
— Cóż — rzekł, na pożegnanie z prawdziwą dżen telmenerią. — Przegrało się, to przegrało! Nie tak je szcze wielka dla mnie suma, kotusik! A nie żal przegrać do pięknej kobiety!
I znów wydało się Marliczowi, że nieokreślony uśmiech pojawił się na twarzy kresowca i że tę swoją przegraną normował właśnie do tej sumy.
A gdy Mongajłło znikł, wycałowawszy bez końca rączki Tamary i zapewniwszy, że musi ich odwiedzić w najbliższej przyszłości, odezwała się do kochanka.
— Ostatecznie, dobrze się stało żeś spotkał tego starego żubra! Może nam się przydać! Kiedy zobaczą, że przebywa w naszym towarzystwie, nikt co do nas nie poweźmie podejrzeń.
— No — dodał — przydadzą się i te dziesięć ty sięcy! Chyba nie potrzebny będzie ci Monsley...
— Przestań z tym Monsley‘em! — zawołała, poczem dodała w zamyśleniu, patrząc na kupkę bankno tów leżącą jeszcze na stole. — Nikt mi nie będzie po trzebny! Dzisiejsza wygrana, to dobry omen. Jutro