Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Kobieta, która niesie śmierć.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

ucałował ją gorąco, przed czym się nie broniła, choć od kilku dni okazywała mu pewną oziębłość.
— Nie mogłaś mi zrobić większej przyjemności! — zawołał. — Draźnił mnie ten Anglik! Widzę, że jesteś moją jedyną, kochaną Marą, i że mogę mieć do ciebie całkowite zaufanie. Masz rację, byłem zazdrosny. Przekonałaś mnie, że niesłusznie!
— Stale ci powtarzam, że jesteś głupcem! — znów zaśmiała się i musnęła wargami jego policzek. — Więc, pójdziesz do kasyna i odszukasz Monsley‘a...
— Cóż mam powiedzieć?
— Powiesz mu tylko, że sprawa, którą omawiali śmy wczoraj jest nieaktualna i że dziękuję mu za dal szą pomoc.
— Nic więcej? To wystarczy?
— Całkowicie! Zrozumie o co chodzi! Zresztą, skoro zaznaczyłam, że to interes finansowy, wszystko jest aż nadto jasne.
— Najzupełniej!
Zastukała na szofera, który właśnie przejeżdżał u licą prowadzącą do kasyna, a gdy ten się zatrzymał skinęła na Jerzego.
— Wysiądź, zawiadom Anglika i wracaj prędko do domu! Wszak mamy różne inne pilne sprawy do omówienia.
Raz jeszcze ją ucałował i raźno wyskoczył z au ta. Samochód ruszył dalej i padł na niego wzrok Tamary. I znów nie zauważył dziwnego wyrazu, twa rzy pięknej kobiety. A zarówno wyraz twarzy, jak i wzrok świadczył, że powierzona mu misja może wcale nie jest łatwa.
Szybko podążył naprzód ulicą i rychło znalazł się w alei okolonej drzewami, skąd już dobrze widać było wejście do kasyna. Już znajdował się w niewiel