Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.
—   68   —

— Jedziem się trochę przewietrzyć! Ale powrócimy niezadługo!
Ledwie jednak opuścił zwodzony most, spiął konia ostrogami i popędził, niby pod kopytami rumaka paliła się ziemia.
— Chwałaż Panu! — szeptał. — Chwałaż, żem się wydostał! Czartowska siedziba!
Tuż za Czeithą rozpoczynał się duży, gęsty bór. Tam miano się spotkać z Maryjką i Iloną. To też, gdy wpadli między drzewa, wojewodzic zatrzymał swego bachmata.
— Zaczekamy! A z koni lepiej nie zsiadać! Różnie przydażyć się może!
Skryli się za grubemi, stuletniemi dębami i jęli wyzierać, w stronę, skąd wiodła droga do zamku. Dokoła słoneczny, choć zimny jesienny poranek roztaczał swe piękno. Złociły się pół zwiędłe liście, śród gałęzi wesoło ćwierkały ptaszęta, zielenią połyskiwał mech. Wesoły ten i pogodny obraz na tyle był odmienny od ponurych scen, przeżytych nocą w podziemiach, że wydawały się one wojewodzicowi teraz, tylko złym snem.
— Uf! — odetchnął głęboko.
Uspokojony i zadowolony, bacznie wpatrywał się w drogę, biegnącą od Czeithy. Również i Jasiek wyglądał z natężeniem. Z za drzew zamek widać było, jak na dłoni i szeroką wstęgą wiła się piaszczysta droga. Ale, choć sporo już upłynęło czasu od chwili, kiedy znaleźli się w lesie, ani na drodze, ani na zwodzonym moście nikt się nie zjawiał.
— Cóż to być może? — złe przeczucie targnęło sercem wojewodzica.