Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Krwawa hrabina.djvu/93

Ta strona została uwierzytelniona.
—   87   —

się w ciało, a te znów ogarniała drętwota od długiego bezruchu. Nie mógł się ani obrócić, ani przeciągnąć i był bezsilny, niczem związana mucha. Bestjalskie okowy, w których się znalazł, stanowiły jeno przedsmak przyszłych tortur.
A godziny biegły za godzinami. Choć wojewodzic ściśle określić nie mógł czasu, sądził, że upłynął już cały dzień, nastał wieczór i noc się zbliża. Nie zaglądał do niego nikt, nie przyniesiono mu jadła ani napoju, dokoła panowała potworna cisza, przerywana tylko chrobotaniem szczurów po kątach lochu.
Zdala, jak wczoraj, paliła się zawieszona gdzieś u stropu latarnia, oświetlając znajdujący się za kratami korytarz mdłem i słabem światłem.
— Czyżby głodową śmierć mu przeznaczono? — wojewodzic czuł straszliwe pragnienie, a z gorączki i podniecenia zasechł mu język i paliły wargi.
Wtem posłyszał szelest.
Niby zbliżających się kroków. Wpił się słuchem w stronę, skąd dobiegał ów hałas i stwierdził, że się nie pomylił.
Ktoś zbliżał się wyraźnie w tym kierunku. Oprawcy przybywali, by z nim skończyć? Lecz, nie były to liczniejsze stąpania. Kroki raczej, pojedyńczej osoby, kroki pospieszne i lekkie, rzekłbyś idącej tu prędko niewiasty.
— Któż taki?
Patrzył uważnie w półmrok i wreszcie dojrzał na zakręcie korytarza czyjąś sywetkę. Kobiety. A gdy ta uczyniła jeszcze kilka kroków, ze zdumieniem poznał Elżbietę.
Hrabina podeszła tuż do żelaznych krat, oddziela-