Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

Z trudem, podniósłszy się z ziemi, przysłoniłem na chwilę do wilgotnego muru, rozprostowywując członki.
— Jest pani aniołem! — rzekłem szczerze.
— Teraz nie wiem sama, co waćpanu doradzać — odparła, nie zwracając na moje odezwanie się uwagi — czy ucieczkę natychmiastową z tego domu, czy też pospieszenie na pomoc towarzyszowi...
— Towarzyszowi? — zapytem zdziwiony — Wszak tam ich dwóch, winno być na górze?
W tejże chwili, znów przeraźliwy, choć stłumiony krzyk, nadleciał, niby ptak złowróżbny, do piwnicy.
Zbladła.
— Jeden z nich wnet zakończy życie! — szepnęła.
— A wie pani kim jest ten drugi, ten, co ze mną leżał tu w lochu! To Fouché!...
— Niestety wiem! Wiem obecnie wszystko, lecz zbyt późno.
Rrzuciłem się w stronę drzwi.
— Już biegnę...
Przytrzymała mnie lekko za rękę.
— Przódy należy się zastanowić! Pobiegnie pan tam i cóż pocznie przeciw uzbrojonym przeciwnikom? Wprawdzie Jakób jest stary i słaby... lecz Artur posiada herkulesową siłę... Możeby lepiej, udać się po pomoc do najbliższego miasteczka.
— Daleko?
— Najmniej pieszo pół godziny, bo do koni się nie dostaniemy! Dlatego tak postępują — wskazała ręką ku pokojom, skąd biegły jęki — iż wiedzą, że zamek leży na odludziu...
Nie mogłem się wahać.

98