Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wpadł do jej sypialni! Zamknął się na klucz... Napewno morduje!... O, Boże, czemuż więcej ludzi nie spieszy z pomocą?...
— Ach!...
— Tam... tam... wskazała na schody... ale drzwi są dębowe... Nie wiem, czy sam dasz radę! Och, on ją zamorduje... Słyszę jęki...
— Proszę zawołać więcej ludzi!... Sąsiedzi się budzą... Uczynię, co będzie w mej mocy...
Przeskakując po trzy stopnie naraz, instynktem raczej prowadzony, niźli niejasnemi wskazówkami starej pani, przypadłem do pierwszych drzwi, znajdujących się na piętrze. Z za nich nie dobiegał wprawdzie jęk kobiecy, lecz natomiast słyszeć się dawały wykrzykniki mężczyzny.
— Otworzyć!
Wszystko ucichło, nie otrzymałem odpowiedzi. Czułem, jak krew zbiega do serca. Czyżby Simona nie żyła?
— Otworzyć! — krzyknąłem powtórnie.
Powolne, męskie kroki zbliżyły się do drzwi.
— To ty — posłyszałem najwyraźniej głos Jakóba — poznałem cię, młody paniczu. Uspokój się waść, Simona jeszcze żyje!
— Bogu najwyższemu dzięki! Otwieraj...
— Żyje... lecz, aby, umrzeć za chwilę! Bij w drzwi, ile zechcesz! Wytrzymają!... Będziesz świadkiem jej męki!
— Łotrze!
Daremnie szukałem wzrokiem wokoło czegokolwiek, czem mógłbym podważyć, lub wybić drzwi. Wyrwałem szablę z pochwy i wsunąłem ją w szparę. Nawet nie drgnęły, natomiast rozległ się chrzęst, jeno trzonek szabli ostał się w mej dłoni.
Zbój, pewny swej sprawy, szydził po tamtej stronie.

153