Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

się zastanawiałem, czym nie uległ sennemu złudzeniu, lecz pokaleczone w czasie wyłamywania drzwi palce, przypominały o rzeczywistości. Brr... ażem się wzdrygnął, wspominając minione niebezpieczeństwo... Lecz wraz ze świadomością, iż niebezpieczeństwo minęło, pojawiała się radość, pojawiał się radosny spokój, iż minęło ono bezpowrotnie, jak koszmar złośliwy i przykry i że odtąd... Palił moje wargi jeszcze pocałunek Simony, bo na pożegnanie, nie wiedzieć kiedy i jak, zbliżyły się nasze usta...
— Czyż późno? — zagadnąłem mego Maćka.
Był to chłopak do mnie wielce przywiązany, choć nieco przygłupi, a w czasach ostatnich, obser wując jakem wciąż znikał a późno w noc powracał, jeno oczy wytrzeszczał a nademną głową kiwał. Teraz odparł poważnie:
— Ósma... a parada o dziesiątej!
Nie miałem zbytnio czasu. Jąłem się szybko ubierać. Ordynans szykował paradny granatowy mundur o amarantowych rabatach i srebrno białych bramowaniach. Opodal leżał srebrny pas i wysokie amarantowe, z białą kitą, czako.
— Gniadosz zdrów? — rzuciłem więcej, aby cokolwiek powiedzieć, niźli z rzeczywistego niepokoju o konia, przekonany będąc, iż wierzchowiec ma się jaknajlepiej.
Maciek stropił się mocno.
— Nie śmiałem panu porucznikowi meldować... ale gniady kuleje!
— O, psia... Nie świergol, prędko gadaj... co mu?..
— Nic ważnego! Nastąpił wczoraj na gwóźdź! Za dni parę przejdzie!
— Psia mać! Psia mać! Do stu par...
Zakląwszy siarczyściej jeszcze, rzuciłem się

157