Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/167

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mocniej popręg... Munsztuk za słabo... Klamra! Olstra! Patrz na olstra! Jeszcze nie przytroczyłeś? Jak uzdę nakładasz? No, żywo!
Zwrócił się w moją stronę
— Jesteś! Słyszałem, na karym jedziesz, bo twój gniadosz zakulał! O... do licha!
Patrzył tak uporczywie, żem mimowolnie się zaczerwienił.
— Dziwujesz się...
— Ot, nic! Tylko łuna bije, niczem od słońca.
Zerkał na moje guzy, a tak wytrzeszczał ślepie, iż chętka brała, albo roześmiać się, albo zwymyślać go szpetnie. Oczy wytrzeszczał a przytem głową kiwał, jak chińczyk porcelanowy, na lewo i prawo.
— Fiu... fiu...
— Nie fiukaj... — rzekłem zły, przeklinając już w tej chwili pomysł przypięcia do narzutki bogatych guzów. Rozumiałem, iż posiadanie podobnie kosztownej ozdoby, dziwić go musi, ja zaś nie będąc zamożnym, wytłomaczyć się nie będę w stanie, w jakich okolicznościach do posiadania ich doszedłem.
— Jedna ciotka — jąłem łgać niezręcznie, czerwieniąc się coraz bardziej — mi to w upominku przysłała, posłyszawszy, jak szwoleżerzy lubią się stroić... Klejnoty rodzinne... oddawna w jej posiadaniu... bo rozumiesz... ja sam nigdy na podobny zbytek nie mógłbym sobie pozwolić...
— Tak, rozumiem... ciotka! — powtórzył i urwał rozmowę.
W milczeniu dosiedliśmy wierzchowców. Mój kary, mimo srogich zapowiedzi, zachowywał się jak baranek i niczem nie znamionował wrogich zamiarów. Prychnął jeno parę razy a potrząsnął grzywą, snać rad, iż odbędzie wycieczkę. Wyko-

161